Kroniki nieznanych raperów, wpis I - Staa
- borowski
- 14 sie 2020
- 8 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 17 cze 2021

Szyba zaczynała się u moich stóp i ciągnęła kilka metrów ponad głowę, aż do wysokiego sufitu. Patrzyłem przez nią na znajdujące się w pobliżu wieżowce, które nie różniły się za bardzo od tego, w którym akurat byłem. U podnóży biurowców ludzie kłębili się niczym owady. Ich drobne sylwetki ściśnięte w gęstej kupie zmierzały do wejść budynków. Byli to ludzie różnych ras, płci i gabarytów. O różnej kolorystyce, różnym stylu odzieży. I jednym wspólnym mianowniku.
„Ależ oni zapierdalają”, pomyślałem.
Była 8.45. A oni w istocie, zapierdalali, bo jak inaczej nazwać taki chód, co cię rozkwasi na chodniku, jeśli przypadkiem wpadniesz pod nogi, taki chód jakby czubek małej torpedy wbił się w anus, ale dalej buchał z tej swojej sekcji ogonowej i nadawał ruch i napędzał tą mocą piekielną prosto z dupy płynącą... A jest 8.45, pomyślałem. A oni są pod budynkiem przecież, pomyślałem także. Ależ oni zapierdalają, pomyślałem na koniec.
Potem skierowałem wzrok ku górze i zmieniłem sposób tego patrzenia tak, żeby zobaczyć swoje odbicie. Na szybie było ono subtelne, prześwitujące jakieś niemal jak duch. Mogłem jednak zobaczyć swoją blisko trzydziestoletnią twarz, niegrubą jeszcze, ale już jakąś taką lekko ulaną, z workami pod oczami, dosyć jasnym zarostem długim na jakiś centymetr. Włosy mi się już trochę przerzedzały, grzywka była rozczapierzonym półwyspem, ułożonym dość niedbale na bok. Miałem na sobie marynarkę ze średniej półki. Z tej samej półki koszulę. Bez krawata, takie smart casual, jak powiedzieli na You Tube’ie. Część z tych ludzi, których przed chwilą obserwowałem, była już na dole w holu i pchała się do wind, przy których przykładali do elektronicznych czytników swoje identyfikatory, by za chwilę dotrzeć tu, gdzie ja już stałem. Po to, by minąć mnie i zapierdalać dalej. Bynajmniej nie po to, by gapić się przez okno. Zacząłem świdrować wzrokiem tę zjawę z szyby, co mi ukradła twarz, jakby czekając, aż mrugnie. Nie mrugnęła, więc zamknąłem oczy.
***
Gdy je otworzyłem miałem szesnaście lat. Przyglądałem się swojemu odbiciu. Widziałem smukłą twarz pokrytą rzadkim, kilkudniowym zarostem. Na policzkach był prawie całkowicie niewidoczny, podobnie pod nosem. Najbardziej zabarwiał podbródek. Dotknąłem go z zadowoleniem. Pomyślałem, że mógłbym zapuścić kozią bródkę. „To byłoby spoko”, stwierdziłem. Wolałbym taką z wąsem, co się łączy z tą brodą, ale trudno. Już byłem całkowicie szesnastoletnim sobą. Nie pamiętałem ludzi gnających do wieżowców.
Nałożyłem na włosy trochę żelu. Miałem bujną czuprynę, którą lekko zaczesałem na bok i trochę zwichrzyłem. Z biegiem dnia zwykle stawała się jeszcze bardziej rozczochrana. Mówiłem potem wszystkim, że to taki zamysł, że artystyczny nieład. Celowałem trochę we fryz à la Kuba Brenner w "Chłopaki nie płaczą”. Tylko że on był skrzypkiem, a ja chciałem być raperem. Trochę się to gryzło.
Wyszedłem w gaciach z łazienki i skierowałem się do mojego pokoju, który znajdował się na lewo, tuż za zaklejonymi wlepami białymi drzwiami. W środku było dość ciasno, fotel zawsze obładowany był ciuchami, wszędzie walały się porozrzucane książki, komiksy i opakowania płyt. Zdjąłem z oparcia fotela spodnie i założyłem je. Nosiłem je od stosunkowo niedawna, oddał mi brat. Były to baggy w pełnym tego słowa znaczeniu, w tych dżinsach można było pływać. Były jasnoniebieskie, a na prawej nogawce na wysokości uda miały czarnego nosorożca. Nie miałem w pokoju lustra, ale mogłem przejrzeć się w szklanych drzwiach regału z książkami. Na tej szybie moje odbicie było subtelne, prześwitujące niemal jak duch. Widziałem jednak wystarczająco dużo- wyglądałem zajebiście.
Włożyłem też na siebie żółtą bluzę z granatowymi rękawami i luźnym kapturem o tym samym kolorze. Naciągnąłem go sobie płytko na głowę, jednak po chwili zsunął mi się z niej, gdy ciężkim krokiem zbiegałem po schodach na dół.
– A ty dokąd? – rzuciła matka.
– Do Kostka.
– Nie masz żadnej nauki?
– Wszystko ogarnięte, Jezu.
– Dobra, nie siedź do późna i grzecznie tam, Stasiu, – wtrącił ojciec.
– Zawsze jestem grzeczny, – wyszczerzyłem się.
Chwilę później byłem pod furtką, gdzie już czekał Kostek, czając się jak szpieg z Krainy Deszczowców. Miał na sobie jasne baggy y oczojebną zieloną bluzę z kapturem. Był młodszym o rok ziomkiem ze szkoły, który mieszkał dwa domy dalej. Ruszyliśmy przed siebie, szeleszcząc naszymi nogawkami, co mogłyby robić za żagle.
Za rogiem, gdy wyszliśmy z mojej ulicy, wyciągnąłem z kieszeni, co była głęboka jak otchłań, paczkę Westów Ice i odpaliłem jednego. Kostek tak jak i ja chciał zostać raperem i miał ksywkę Kost. Na mnie mówili Stach albo Staa.
Jak zwykle, chcieliśmy poprzewijać sobie z Kostem nasze zwrotki, jednak nie mieliśmy ochoty robić tego o suchym pysku. W naszym niedużym mieście, w okolicach parku, przy którym mieszkaliśmy były dwie dobre miejscówki, żeby kupić browar bez dowodu osobistego. Jedną był „Sklep przy torach” na ulicy Lubelskiej. Była to brudna klita, którą rozporządzał pewien wąsacz o czerwonym ryju. Nigdy nie poznałem jego imienia, a jest to dziwne, bo w opowieściach innych małolatów takich jak ja, ten typ urósł do rangi legendy. Był tak niezawodny, że podobno sprzedawał alkohol nawet dziesięciolatkom. Chyba w końcu była z tym jakaś lipa, bo po jakimś czasie jak ten news zaczął krążyć zbyt mocno, „Sklep przy torach” przestał być tak bezprzypałowy.
Drugą był spożywczak na Narutowicza. Sklep znajdował się w małej, starej kamienicy. Okolica był taka o, mieszkało sporo świrów. W środku nie było dużo więcej przestrzeni, niż u Wąsacza, a ekspedientki śmigające za ladą w kształcie litery L, w swoich niebieskich podomkach wyglądały, jakby ktoś zawinął je z innej epoki. Której nie mogłem znać, ale coś tam widziałem w telewizji.
Stanęliśmy zatem z Kostkiem przed dylematem, czy iść do wąsacza, gdzie ostatnio trochę chujnia, czy na Narutowicza, gdzie raczej było bez przypału z kupnem, ale mógł być z ziomeczkami z kamienic.
Ostatecznie stwierdziliśmy, że mimo wszystko Narutowicza. Nie chcieliśmy tracić czasu, a tam nasza mała misja mogła zakończyć się porażką w zasadzie tylko wtedy, jeśli ekspedientki byłyby akurat we dwie.
– Kurwa, są dwie. – powiedział Kostek. – Bez szans, stary...
– Dobra, czekaj, ty. Bez paniki. Może coś się z tego urodzi, poczekaj.
Wbijam do sklepu na pewniaka. Wiem dobrze, że jedyne co nas może uratować to umiejętna gra pozorów. Jak zwykle, obie ekspedientki miały na sobie niebieskie podomki, ale jedna była zdecydowanie młodsza od drugiej i całkiem ładna. Stała przy kasie, podczas gdy ta starsza układała plastikowe, zielone skrzynki gdzieś na uboczu.
– Dzień dobry! Jak tam? Miło pani mija dzień? – zapytałem, będąc pewnym, że ten uśmiech, którym się do niej szczerzę to uśmiech aktora z Hollywood.
– Dzień dobry, a dziękuję, dziękuję. Nie najgorzej. Co podać?
– Ale pani jest ładna – powiedziałem.
Jej oczy otworzyły się trochę szerzej, były niebieskie i, paradoksalnie, całkiem spoko
komponujące się z tą podomką. Zarumieniła się trochę.
– Dziękuję... To co podać?
– Myślę, że powinna pani rzucić pracę w sklepie i ruszyć w podróż w nieznane. Z młodym, pięknym towarzyszem u boku- wskazałem na siebie palcami.
Świrowałem tak przed nią, bo odkąd zrozumiałem, że chcę być MC, wiedziałem, że muszę być pewny siebie. Mistrz Ceremonii musiał taki być. Zdecydowałem, że chcę zostać raperem, bo pewnego dnia zorientowałem się, że są to ludzie, którzy czarują. Zlepiają ze sobą słowa, tworzą konstrukty, które sprawiają, że wszystkie oczy skierowane są na nich; które poruszają serca mas, które sprawiają, że setki rąk wystrzeliwuje w górę, gdy stoją na scenie. Słowa są ich narzędziem, ich bronią. Tymi słowami budują wokół siebie aurę zajebistości. Chciałem to mieć.
To był oczywiście tylko pojedynczy impuls, jeden spośród wielu bakcyli, spośród wielu aspektów, które mnie napędziły, który sprawiły, że zatonąłem w dźwiękach, że ruszyłem w piękną, wieloletnią podróż. Słodko-gorzką, pełną nadziei i zawodów. Pełną przyjaźni, wrogości, pasji, zawiści. Pełną przygód. Jednak wszystko zaczęło się właśnie od słowa. Jak w Biblii.
I zaczęło się lata wcześniej. W wieku lat 10 wciąż aspirowałem do bycia dobrym chłopcem. Przynoszącym rodzicom dumę. Moje zajawki skupiały się na Dragon Ballu, chodzeniu do komunii i dostawaniu dobrych stopni.
To były dziewięćdziesiąte, kiedy mojemu starszemu bratu odjebało. Zaczął chodzić w spodniach, w których jak to wielokrotnie podkreślał mój ojciec, wyglądał, jakby się zesrał. Zaczął również zamykać się w pokoju, gdzie puszczał z głośników swojej wieży dudniący bas i bębny. Bas i bębny, co mnie odrzucały, co powodowały, że robiłem się nerwowy- może udzielało mi się od rodziców, którzy dostawali kurwicy. I sąsiadów, których moc wkurwienia również była tak silna, że mogła przebijać ściany.
– Ścisz to gówno! – darł się ojciec, nie wiedząc nawet, że nazywa to tak, jak nazywali to w Stanach, tak jak potem my to nazywaliśmy.
Kiedy zbliżałem się do źródła znienawidzonych basu i bębnów, do zatrzaśniętych drzwi przepełnionej duchotą hip-hipowej świątyni mojego brata, mogłem usłyszeć wyraźniej, że nie były osamotnione. Towarzyszyły im melodie. Były to często dźwięki skrzypiec, panina i innych instrumentów- pomieszane, pocięte, lekko depresyjne a może nawet psychodeliczne. Na nie nałożone było to dziwne drapanie gramofonowej płyty. Nie podobało mi się to połączenie, powiedziałbym nawet, że mnie przygnębiało. Coś jednak sprawiało, że naciskałem na klamkę i wchodziłem do jego pokoju.
– Drzwi! – darł się tym razem mój brat, gdy byłem już w środku.
Zamykałem je posłusznie i siadłem z nim, by obserwować i słuchać. Patrzyłem, jak
bazgrze na kartkach. Jak tworzy tam coś, co jak się dowiedziałem, było tagami i jeszcze coś innego, co miało stać się wrzutami. Kreślił ksywkę, którą wołali go kumple: Bum. Opowiadał mi, że marzy mu się by nocą, w masce malować po wagonach pociągów. Nie miałem zielonego pojęcia czemu ktoś chciałby to robić. Przede wszystkim jednak puszczał mi te kawałki. Te smutne podkłady, tych typów brzmiących nieprzyjemnie, agresywnie. Typów co rzucali kurwami w piosenkach, co już w ogóle było jakieś dziwne. Nie potrafiłem tego skumać.
Jednym z pierwszych numerów, przy których zacząłem się łamać było coś, co jak dowiedziałem się potem nazywało się storytellingiem. Jednym z bohaterów rapowanej historii był chłopak, który wyjechał pracować za granicę- czyścił okna wieżowców. Młody gość próbował ułożyć sobie życie, który ma świeży start i wielkie nadzieje. I który finalnie kończy to życie popełniając samobójstwo, bo spotkało go coś z czy nie był sobie w stanie poradzić.
Zaczynałem czuć moc słowa, czuć jak dotyka moich emocji. Z powodu jakiejś dziwnej przekory nie chciałem tego jednak przyznać przed moim bratem, Bumem. Chyba jakaś taka dziwna dynamika wytworzyła się między nami- ona puszcza mi coś i mówi, że jest zajebiste, a ja mówię, że nie. Miałem 11 lat i zaczynałem być inny. Chciałem zaczynać bardziej stawiać na swoim. I tak dobre półtora roku graliśmy w tę grę. Do czasu, aż mnie to dopadło.
Bum opowiadał mi o rapie. Mówił mi co i dlaczego jest takie, a nie inne. Mówił, że raperzy, kiedy mają między sobą konflikt to to jest beef, jak wołowina po angielsku. Mówił, że jak jeden raper nagrywa numer, w którym jedzie po drugim raperze to to nazywa się diss. Opowiedział mi pewnego razu o dwóch grupach raperów, którzy się dissowali. Których beef urósł do takich rozmiarów, że postanowiono rozwiązać go bitwą na słowa, pierwszą w Polsce bitwą freestylową. Ale o tym za chwilę...
Kost spojrzał z nadzieją w moją stronę, kiedy wyszedłem ze sklepu. Wracałem z pustymi rękami. Bluzgnął pod nosem zawiedziony. Ja natomiast, nie patrząc na niego wyciągnąłem z kieszeni swoje Westy, odpaliłem jednego i czując w ustach mentolowy smak patrzyłem na unoszący się przed moją twarzą dym. Następnie, skierowałem wzrok na niego, wyszczerzyłem się w moim „hollywoodzkim” uśmiechu i powiedziałem:
– Nie łam się. Dawaj do Wąsacza. Jeszcze to uratujemy, ziomeczku.
Kost też się uśmiechnął i ruszyliśmy przed siebie.
***
Po drugiej stronie szyby wieżowca nie wiadomo skąd pojawił się gość, który czyścił okna. Wisiał przypięty karabińczykiem do liny niczym jakiś kaskader. Od piętnastu minut powinienem siedzieć przed komputerem i pracować. Zamiast tego obserwowałem jak szeroka myjka ściera białe strużki piany. Patrzyłem na wiszącego w powietrzu chłopaka, który jak gdyby wypełnił kontury mojego odbicia i pomyślałem o pierwszym kawałku hip-hopowym, który mnie poruszył.
– Chyba już tego nie uratujemy, ziomeczku – powiedziałem i odszedłem od okna.
C.D.N.
Comentários